Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy pójdę razem? — zapytał Mohammed.
— Jak chcesz. Sądzę jednak, że lepiej zrobisz, pokazując się jak najmniej. W Spandareh poznano w tobie także Haddedihna, pomijając nawet to, że jesteś bardzo podobny do swego syna; powiedział mi to tamtejszy naczelnik wsi.
— Zostanę zatem.
Zapaliliśmy cybuchy i wyszliśmy. Sień domu była pełna dymu, a w kuchni kaszlał „mirt“. Zauważywszy nas, wychyliła się na chwilę.
— Gdzie nasi ludzie? — zapytałem ją.
— Przy koniach. Wychodzisz?
— Idziemy do bazaru na zakupy. Nie przerywaj sobie, opiekunko kuchni. O, tam ci woda wybiega.
— Niech wybiega, panie. Jedzenie będzie jednak gotowe!
— Jedzenie? Gotujesz je w tym dużym kotle?
— Tak.
— Więc to nie dla ciebie i Selima Agi?
— Nie, mam gotować dla więźniów.
— Ah! Dla tych, którzy znajdują się obok?
— Tak jest.
— Czy wielu nieszczęśliwych znajduje się w tym domu?
— Niema jeszcze dwudziestu.
— Wszyscy pochodzą z Amadijah?
— O nie. Jest kilku żołnierzy arnauckich, którzy popełnili przestępstwa, kilku Chaldejczyków, jeden Kurd, kilku mieszkańców Amadijah i jeden Arab.
— Arab? Przecież tu niema Arabów.
— Sprowadzono go z Mossul.
— Co oni dostają do jedzenia?
— Kawałki chleba, który piekę, a prócz tego, jak mi na rękę, w południe lub po południu, tę ciepłą strawę.
— Z czego ona się składa?
— Mąka rozgotowana w wodzie.
— Kto im to zanosi?
— Ja sama. Sierżant otwiera nory. Czy widziałeś już kiedy więzienie?
— Nie.
— Jeżeli chcesz zobaczyć, to tylko powiedz mnie!
— Sierżant nie pozwoliłby na to.

120