Strona:Karol May - Przed sądem.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak? Co?
— W żadnym razie!
— Nie rozumiem cię!
— Przyjrzyj się im! Czy wyglądają na takich, co pozwolą się skrzywdzić?
Maszallah! Wkrótce im zrzedną miny! Zarządzę regularne przesłuchanie i każę spisać protokół. Każde pytanie i każda odpowiedź będą zapisane, i jeżeli mi te łotry choć jednemu pytaniu zaprzeczą, wymierzę im bezlitosną chłostę.
— Czy zsiądą z koni?
— Muszą!
— Kto jednak odważy się wleźć między ich konie?
— Konie wypędzi się poza miejsce obrad. A więc zaczynamy!

Zaczynamy! Doprawdy był najwyższy czas! Bowiem wszystko, co zaszło dotychczas, należało uważać za przygrywkę. Katib[1] umoczył pióro w atramencie, robiąc przytem poważną minę i marszcząc czoło. Przewodniczący zadał nam po raz drugi straszliwe pytanie:

  1. Pisarz.
97