Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więcej nic mi nie wolno powiedzieć.
— Dobrze, nie pytam. A więc nie uciekniesz?
— Ucieknę.
— Jakto? Czy synowie Komanczów mają dwa słowa? Przecież przyrzekłeś mi, że pozostaniesz.
— Jeżeli będę mógł być twoim jeńcem. Nie chcę być jeńcem chłopaka, który mnie bije.
— W takim razie będziemy cię musieli związać.
— Spróbujcie tylko!
Komancz zamierzył się i byłby zwalił na ziemię uderzeniem pięści Pogromcę Grizly, gdyby nie zwinność Sternaua, który ujął lewą ręką podniesione ramię jeńca, prawą zaś uderzył go tak mocno w skroń, iż Komancz padł na ziemię. W tej samej chwili wyciągnął swój nóż Pogromca Grizly i wbił w serce wroga.
— Jego skalp do mnie należy! — zawołał.
Zaszczytne zwycięstwo — rzekł, odwracając się, Sternau.
Pogromca Grizly stropił się i zapytał:
— Dlaczegóż Apacz nie ma zabijać Komancza?
— Skoro nie pokonał go w uczciwej walce, nie powinien nosić jego skalpu — wyręczył Sternaua Niedźwiedzie Serce. — Komancz był ogłuszony. Dlaczego biłeś go? Dzielny wojownik nie nosi skalpów tych, których zbezcześcił.
Było to napomnienie surowe, lecz zasłużone. Młody Apacz odwrócił się, nie mając odwagi popatrzeć na trupa; trzymał się na uboczu, nie śmiał bowiem podejść do wodzów, którzy się naradzali.
— Jeżeli dziś jest tu dwóch wywiadowców, w takim razie nie ulega wątpliwości, że Komanczowie

93