Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Uff! — szepnął jeden z Indjan. — To Apacze.
— W barwach wojennych — dodał drugi.
— W towarzystwie bladych twarzy.
— Czterech białych; uff, uff!
— Czemu się dziwi mój brat?
— Czy brat mój zna tę mocną, wysoką bladą twarz, która jedzie na czele odddziału?
— Nie.
— To Matava-se. Widziałem go przed kilkoma zimami, gdy byłem w mieście, zwanem przez blade twarze Santa Fe.
— Uff! To dzielna blada twarz. A czy brat mój zna tych dwóch wodzów, którzy jadą obok?
— Jeden z nich to Niedźwiedzie Serce, największy pies wśród Apaczow.
— Drugi zaś to Miksteka Bawole Czoło. Zobaczmy ilu ich jedzie.
Indjanie usadowili się tak wysoko, że mogli zadrzeć głowy ponad wierzchołek drzewa. Obserwując oddział, liczyli dokładnie wojowników.
— Dwadzieścia razy po dziesięć i jeszcze sześciu Apaczów, oraz cztery blade twarze — rzekł wreszcie jeden.
— Brat mój dobrze policzył — przytaknął drugi. — Dokąd zmierzają?
— W kierunku hacjendy Verdoji. Prezydent Meksyku wezwał wojowników Komanczów, więc zdrajca Juarez na pewno wszedł w konszachty z Apaczami. Idą na hacjendę, którą mamy zająć. Jutro przybywa wielu wojowników Komanczów. Apaczowie są zgubieni; będą nam

87