Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lasu, można było dosłyszeć pełne wyrzutu słowa, powiedziane szeptem:
— Czy brat mój nie nauczył się poruszać hałasu?
Ktoś odpowiedział również szeptem:
— Pod drzewami ciemno. Czy brat mój ma oczy kota, że poznaje wszystkie gałęzie i liście?
Znów zapanowała cisza, przerywana tajemniczym szmerem. Wkońcu ucichł i ten szmer, po chwili zał ktoś szepnął:
— Dlaczego mój brat się zatrzymał? Czy coś dosłyszał?
— Tak; usłyszałem, jak rży jakiś koń zdaleka.
Rozległo się znowu parsknięcie, już z bliższej odległości.
— Nadciągają jeźdźcy. Stoimy pod wysoką sosną. Kto się na nią wdrapie, tego trudno będzie dostrzec, on natomiast uzyska widok na całą prerję.
Rozmowę tę prowadzili dwaj Indjanie. Ten, który wypowiedział ostatnie słowa, chwycił za gałąź i począł wdrapywać się na górę; towarzysz jego podążył za nim. Wspięli się po pniu ze zręcznością wiewiórek, nie wywołując hałasu, i przykucnęli wysoko, wśród pokrytych igliwiem gałęzi; z dołu nie można ich było dojrzeć żadną miarą. Nie przeszkadzała im również broń, zwisająca u boku.
Zaledwie zdążyli się usadowić, tuż pod sobą usłyszeli kroki. Byli to ci z pośród Apaczów, którzy zsiedli z koni, aby przeszukać brzeg lasu. Po chwili szmer ustał; rozległ się głośny tętent kopyt końskich. Widocznie oddział ruszył dalej.

85