Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znowu ruszyli. Niezadługo dolina wyrodziła się w szeroką równię, pokrytą żyznemi pastwiskami. Droga, którą obrali, zabezpieczała ich przed jakiemkolwiek spotkaniem. Dzień ubiegł; nie ujrzeli żadnej hacjendy, choć można było przypuszczać, że się jakiś folwark znajduje wpobliżu; gdy zapadł mrok, zatrzymali się przed wysoką, potężną bryłą w kształcie piramidy, której fundament otaczały złomy skał i krzewy. Verdoja wsadził palec w usta i zagwizdał. Coś poruszyło się w krzakach; wychylił się z nich jakiś człowiek.
— Czy posłaniec mój był u ciebie? — zapytał Verdoja.
— Tak, panie, — odparł zapytany. — Przyniósł mi wasz list; wszystko przygotowane. Mam i światło.
— Więc prowadź mnie. Reszta niechaj czeka, aż powrócę.
Verdoja podszedł do Emmy, skrępował jej ręce na plecach, odwiązał ją z konia, podniósł i umieścił wśród zarośli. Była bezradna i bezsilna; nie stawiała żadnago oporu. Teraz przewiązano jej oczy. Verdoja wziął Emmę na ręce i poniósł; Po chwili poznała po odgłosie jego kroków, że jest w głuchem sklepieniu; czuła, że niosą ją to wgórę, to wdół, że powietrze staje się coraz gorsze. Nareszcie zatrasnęły się jakieś drzwi i Verdoja postawił brankę na ziemi. Gdy jej zdjął z oczu przepaskę, ujrzała coś w rodzaju skalistej komnaty, szerokiej na metr i trzy ćwierci, na dwa i pół metra długiej i dwa wysokiej. Nie było w niej nic, prócz kawałka suchego chleba i dwóch łańcuchów, przymocowanych do ścian. Verdoja trzymał w ręku latarkę. Przewodnik został za okutemi żelazem drzwiami.
— No, jesteśmy na miejscu — rzekł triumfująco eks--

6