Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W porządku — rzekł Unger. — Zemdlał. Zapalmy światło.
Strażnik osunął się na ziemię; Mariano i Unger zapalili latarkę. Gdy skierowali nań światło, leżał zupełnie sztywny. Oczy miał szeroko otwarte; kolor twarzy ołowiano-szary.
— Nie zemdlał, a umarł poprostu, — rzekł Mariano.
— Nie, to wykluczone, — odparł Unger. — Przygniotłem go nieco. — Aeż sennor, to nie jest kolor twarzy człowieka zemdlonego. Umarł naprawdę, lecz nie z pańskiej ręki, a ze strachu, bo pochwyciliśmy go tak niespodzianie.
— Do djabła i to być może! Tak istotnie wygląda człowiek, rażony atakiem apoplektycznym. Ale szkoda, że łotr takiego figla spłatał. Nie będzie nam teraz mógł wskazać wyjścia.
— To racja. Ale może znajdziemy drogę i bez niego. Wyjdziemy poptostu tamtędy, którędy on wszedł.
— Napozór to proste, sennor, ale korytarze tworzą cały labirynt, w którym bardzo łatwo zabłądzić. A nadobitek te dziwaczne drzwi, które niekażdy otworzyć potrafi.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem jednak trzeba stwierdzić, czy umarł rzeczywiście. Ma za pasem sztylet i dwururkowy pistolet; ta nowa broń nam się przyda.
Mariano wziął sztylet i naciął nim rękę strażnika. Pojawiło się tylko kilka kropel krwi. Obnażyli mu teraz pierś, słuchali, czy oddycha, badali, czy się serce porusza; wkońcu, po jakimś kwadransie, ustalili, że nie żyje.
— Trudno to wytłumaczyć — rzekł Unger. — Ten czło-

21