Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Teraz możemy się przedrzeć — rzekł. — Komanczowie nie zatrzymają nas; klęska odebrała im odwagę.
— Poco odchodzić? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Komanczowie nie mogą nas tutaj pokonać, a wkrótce przybędą moi bracia.
Reszta była tego samego zdania; Sternau więc musiał ustąpić.
Tymczasem Verdoję przeniesiono ku wyjściu, gdzie jeden z Indjan pozostał przy nim na straży. Apacz ten mógł wkrótce zejść ze swego posterunku, gdyż Verdoja zmarł w okrutnych mękach. — —
Ubiegły dwa dni, a oczekiwani wojownicy nie przybywali. Zdawało się, że liczba Komanczów wzrasta. Nareszcie w nocy jeden z najbardziej wysuniętych naprzód posterunków ujrzał człowieka, czołgającego się na brzuchu. Wzrok obydwóch spotkał się równocześnie; leżeli w odległości zaledwie ośmiu stóp od siebie. Apacz już miał dobyć noża, gdy wstrzymał go szept jakiś. Przeciwnik jego był również Apaczem, lubo należał do innego szczepu. Przyczołgał się bliżej i szepnął:
— Brat mój na warcie? Jaki wódz wyznaczył mu posterunek?
— Matava-se.
Nieznajomy zmieszał się i zamilkł. Po chwili rzekł:
— Czy Matava-se jest tutaj z moimi braćmi?
— Tak.
— W takim razie dokażą czynów bardzo walecznych. Gdzie mogę zobaczyć się z wodzem?
— Idź dalej. Zaprowadzę cię do niego.
Apacz usłuchał i przyczołgał się do zarośli; stam-

116