Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dał rozkaz i padło równocześnie sto pięćdziesiąt strzałów.
W szeregach Komanczów powstał popłoch; a tymczasem oddział Sternaua naładował strzelby i dał ognia, który poczynił takie same spustoszenie, jak za pierwszym razem.
Przeraźliwe ryki świadczyły o wściekłości Komanczów. Skupili się i po raz drugi usiłowali natrzeć. Apacze nie mieli czasu ładować jednorurek; zapowiadała się walka twarzą w twarz.
Już wyciągnęli tomahawki, gdy nagle nadciągnął w pełnym galopie jakiś oddział — był to Niedźwiedzie Serce ze swoimi pięćdziesięcioma ludźmi. Cichaczem wpadli na karki zwartych Komanczów, masakrując ich straszliwie.
Był już prawie dzień; Sternau mógł ogarnąć wzrokiem arenę walki. Zorjentował się natychmiast, co trzeba rzucić na szalę.
— Na koń — i w cwał zawołał.
Konie Apaczów stałe przypadkowo tutaj, po zachodniej stronie piramidy. W przeciągu niespełna minuty jeźdźcy ruszyli na Komanczów. Ci nie spodziewali się takiego ataku; do odparcia nie mieli siły. Zawrócili więc i, przedzierając się przez wrogów, zaczęli uciekać na równinę. Zwycięstwo osiągnęli Apacze; zdobyli blisko sto skalpów, sami jednak stracili około trzydziestu ludzi.
Gdy Apacze odpoczywali, Komanczowie zaczęli się gromadzić na zachodzie. Postąpili dziś tak samo, jak wczoraj: otoczyli piramidę, aby odciąć Apaczów.
Sternau odbywał naradę z wodzami.

115