Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz wszyscy usłyszeli coś, jakby odłos grzmotu.
— Ten sam huk, co przedtem, tylko znacznie mocniejszy.
Przecież niema burzy. A zresztą, nie byłoby słychać tutaj uderzenia piorunu.
— To nie był piorun — rzekł Unger. — To wystrzał.
— Więc jakim go cudem usłyszeliśmy? — zapytała Emma.
— A jeżeli strzał padł gdzieś wewnątrz piramidy...? — mówił Unger.
— Któżby tu strzelał?
— Tego nie wiem. Ale jako marynarz rozróżniam doskonale huk piorunu od huku wystrzałów. Gdyby wypalono poza piramidą, musiałby to być pocisk armatni, choć mam wątpliwość, czy i wtedy dobiegłby do nas; ponieważ jednak usłyszeliśmy huk, musiał paść we wnętrzu, na dole.
— Lecz żaden rewolwer, żadna broń ręczna nie wytwarza takiego odgłosu. Pocóżby zresztą strzelano? Czy po to, by nam dać znak? Sternau przecież wie, że nie możemy odpowiedzieć.
Na te słowa Emmy Unger skinął głową.
— Czy nie domyśla się pani, że to była detonacja?
— Boże miłosierny! Więc pan sądzi...?
Unger powtórnie skłonił głowę.
— Tak, sądzę, że Sternau jest tutaj. Widocznie postanowił wysadzić drzwi, nie mogąc ich otworzyć.
Słowa te wypowiedział z takiem przekonaniem i wiarą, że oczy Emmy ożywił błysk nadziei.
— Pociesza mnie pan, sennor Unger. Zdaje mi się teraz, że nie wszystko stracone. O mój biedny, dobry ojcze, czy zobaczę cię jeszcze?

105