Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyszedł, zapłacił stangretowi i wbiegł po schodach na górę.
Przyjął go mały człowiek, którego turkot powozu przywołał na stanowisko. Był to odźwierny willi.
— Panie poruczniku! Witam, witam! — zawołał.
— Dzieńdobry, drogi Alimpo. Już na nogach, tak wcześnie?
— Tak; kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Tak mawia moja Elwira. Jakże można spać, skoro się wie, że pan przyjedzie.
— A więc Ludwik doniósł o moim przyjeździe?
— Tak; przybył tu onegdaj. Jest w Reinswaldenie. Trzyma się gorliwie pana nadleśniczego.
— Gdzie państwo?
— W bawialni.
Zdjąwszy palto i kapelusz, Kurt wszedł do pokoju. Tam zastał don Manuela, Rosetę, panią Sternau z córką i Amy Dryden. Powitano go serdecznie.
— Przybyłem tylko na kilka godzin, aby się pożegnać na dłuższy czas, — rzekł Kurt, ściskając ręce. — Dziś, najpóźniej jutro, wyjeżdżam.
— Żal nam się z panem rozstawać — rzekła Roseta. — W sprawie służbowej?
— Tak. Niech pani zgadnie, dokąd! To długa podróż — do kraju, skąd dopiero przed kilkoma dniami otrzymaliśmy tak szczęśliwe wieści.
— Szczęśliwe wieści?... Mój Boże, czy się trafnie domyślam! Pan mówi o Meksyku?
Skinął potakująco.
Kurt miał właśnie zamiar zdać szczegółowo

91