Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nasz weterynarz — oznajmił Straubenberger.
— Nasz wete... — słowo uwięzło mu w gardle.
— ...rynarz! — dokończył Ludwik z naciskiem.
— Drabie, może zalałeś sobie czub? Nasz weterynarz miałby być kłusownikiem? To niemożliwe! To fałsz wierutny.
— To prawda, panie kapitanie. Siedzi na dole w szopie.
— No, to niech się Bóg nad nim zlituje! Czy sprowadziłeś kozła?
— Tak. Musiał go lekarz sam taszczyć.
— Bardzo słusznie. Chciałbym, aby mu kozioł przyrósł do gardła. A jak tam z zającami?
— Też są. Handlarz ma je w torbie.
— Dobrze, dobrze; zaraz ich przesłucham. Wezmę w dyby, że będą ze strachu pocić się syropem i oliwą. Do wszystkich djabłów, skąd mi się bierze taka anielska cierpliwość? Idź, zwołaj cały ludek! Niech wszyscy zgromadzą się w moim urzędowym gabinecie. Kiedy skinę, przyprowadzisz obu łajdaków. Pokażę im, co znaczy kozioł i pięć zająców! I jeśli już muszę przekazać ich sędziemu, to uprzednio poddam takiej procedurze, że, w porównaniu z tem, więzienie wyda im się rajem.
Ludwik oddalił się śpiesznie. Kiedy wyszedł na dwór, jeden z chłopców wyprowadzał osiodłanego wierzchowca ze stajni, gdyż kapitan wybierał się w podróż.
— Pozostaw to chwilowo i pomóż mi zebrać ludzi — rzekł Ludwik. — Pan kapitan odbędzie sąd.
— Nad kłusownikami?

84