Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nad naszym najpiękniejszym kozłem, patrosząc go w najlepsze.
— Niech dziewięćdziesiąt dziewięć piorunów trafi tego łotra. Czy znasz go?
— Nie; to zwierzyniarz z Frankfurtu.
— Ach! Odkąd to oni osobiście kłusują?
— O, nie on kłusował, lecz kto inny.
— Czy znasz tego drugiego?
— Nawet bardzo dobrze. Nie zauważyłem go odrazu, ale wkrótce się pokazał. Nie dowierzałem własnym oczom. Tej nocy złapał pięć zająców w sidła.
— W sidła? Pięć zająców w ciągu jednej nocy? W tak opłakany sposób marnować zwierzynę! Każę go poszarpać rozżarzonemi obcęgami, jak jestem Rodenstein i nadleśniczy.
— Zasłużył na to. Już od lat dostarcza zwierzyny frankfurckiemu handlarzowi.
— Hańba! I myśmy go nie nakryli? Jeszcze jedno świadectwo, jak można polegać na ludziach. Oczy mają jak dziury w plecach, a uszy jak ścierki, ale ani widzą, ani słyszą. Teraz inaczej będę postępował. Kto, od dnia dzisiejszego poczynając, nie złapie jednego na tydzień kłusownika, ten traci odrazu miejsce. W ten sposób za jednym zamachem pozbędę się kłusowników i was, gapy zatracone! Mój chleb wy żrecie, a moją piękną zwierzynę zmiatają inni. Z czego nam żyć, mnie i Jego Wysokości, naszemu Wielkiemu Księciu? Może mamy się żywić szyszkami sosnowemi, lub żołędziami? Tak wysoko zawieszę kosz z chlebem, że, chcąc się najeść, będziecie musieli wydłużyć szyje jak żyrafy. — Kimże jest ten szubrawiec?

83