Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I na głowę Ludwika spłynęła ciemna bronzowa ślina. Puścił więc ramię kłusownika i zawołał z wściekłością:
— Do licha! Jeszcze pluje. Drogo mi za to zapłaci!
W tej chwili z za najbliższego krzewu rozległ się głos:
— W ten sam sposób mnie opluł. Czy mam panu pomóc, mój drogi panie Straubenberger?
Ludwik odwrócił się.
— Ach, ten lekarz krowi! — rzekł. — Co pan tu robi?
Weterynarz wystąpił z poza drzewa i rzekł:
— Szedłem właśnie do Reinswaldenu, gdy spotkałem tego człowieka. Zagadnął mnie i wkońcuśmy się pokłócili. Czy mam panu pomóc?
— No, obejdę się bez pomocy. Sam potrafię poradzić sobie z takimi szubienicznikami, ale zawsze co dwóch, to nie jeden. Nie chce iść dobrowolnie. Zwiążemy mu ręce na plecach.
Usta Sępiego Dzioba drgnęły dziwnie.
— To byłoby dosyć wesołe! — rzekł ze śmiechem.
— Jakto? — zapytał Ludwik. — Nie widzę w tem nic dla niego wesołego.
— O, jednak! Albo czy to nie wesołe, kiedy kłusownik aresztuje swego zwierzyniarza?
— Zwierzyniarza? Co to znaczy?
— Mam na myśli siebie. Jestem kupcem zwierzyny z Frankfurtu. A ten mały jest właściwym kłusow-

77