Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślił się widać, bo odwrócił i w chwilę potem zniknął między drzewami.
— Mały kret, ale odważny! — mruczał nieznajomy. — W każdym razie zobaczymy się w Reinswaldenie. Ciekaw jestem, co też powie. — Hm. Sępi Dziób i zbój! Niech licho porwie tę przeklętą cywilizację, która każdego, kto nie nosi na gnatach fraka, odrazu kwalifikuje na zbója.
Ruszył dalej, ale niebawem zatrzymał się nagle, przeskoczył przez rów i schronił za gęstym krzewem.
Usłyszał bowiem szmer, który ucho jego, ucho myśliwego z prerji, doskonale znało. Istotnie, po chwili wyszedł powolnym krokiem z gąszczu leśnego wspaniały rogacz.
— Kozioł! — szepnął. — A jaki okaz! Do pioruna, co za szczęście, że naładowałem swoje stare żelazo.
Nie uświadamiając sobie, że to nie Far West amerykański, zrzucił natychmiast wór skórzany i wyciągnął strzelbę. Kurek donośnie zgrzytnął. Kozioł usłyszał i wyciągnął głowę. Ale już padł wystrzał i zwierzę runęło na ziemię
Halloo! — zawołał głośno strzelec. — To dopiero był wystrzał. Teraz do niego!
Wyskoczył z za krzewu do zwierzęcia, odrzucił wór płócienny i wór skórzany, wyciągnął nóż i począł patroszyć zwierzynę, zgodnie z zaleceniami sztuki myśliwskiej.
Naraz usłyszał szybkie kroki. Nie zaprzątał sobie

74