Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy może mówić do pana przez jedwabne rękawiczki? Do pana właśnie! Przychodzi taki obczyźniak niewiadomo skąd i tak mnie opluwa, że wprost nie będę się mógł pokazać w Reinswaldenie.
Był naprawdę wściekły. Zdjął kapelusz i wyciągnął do nieznajomego.
— Wytrzyj pan — rzekł obczyźniak z zimną krwią.
— Wytrzeć? Ja? Co panu na myśl wpada? Czy zechce pan natychmiast wytrzeć? Jeśli nie, to porachuję się z panem. Zechce pan wytrzeć, bo... — podniósł groźnie laskę.
— Co — bo?
— Bo uderzę pana w głowę.
— Bij pan! Pffttf!
Tym razem strumień trafił weterynarza w kurtkę.
— Tego już za wiele! — zawołał! — Masz! Masz!
Zamierzył się, ale nieznajomy z błyskawiczną szybkością wyrwał mu laskę z ręki i cisnął wysoko ponad korony drzew. Potem uchwycił małego człowieczka za biodra, podniósł i tak nim potrząsnął, że nieszczęsny stracił słuch i wzrok. Wówczas nieznajomy posadził go ostrożnie na ziemi.
— Tak, mój karzełku, — rzekł. — To za zbója. A teraz wiej stąd żywo, dokąd cię nogi poniosą! A jeśli za minutę schwytam, wycisnę ci całą wiedzę z ciała.
Weterynarz ciężko odetchnął, Chciał coś powiedzieć, oczy mu rozbłysły wściekłością, ale rozmy-

73