Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak? Hm. No, mam w worku lepszy, prawdziwie meksykański strój.
— Nikt nie powinien się domyśleć, że jesteś pan Meksykaninem; stawi się pan u Bismarcka incognito.
— Incognito? Niech piorun trzaśnie! świetnie to brzmi! Ale co mam począć, hę?
— Poprostu ubierze się pan w zwykły cywilny strój. Ja to panu załatwię.
— Załatwić? To znaczy zapłacić? Woreczek przy sobie! Sępiego Dzioba stać na ubranie. Chłop, który przebywa podróż z Meksyku do Europy, ma dosyć pieniędzy, aby zapłacić za surdut i krawat.
— No, nie chciałem pana obrażać.
— Nie radziłbym panu! A więc kiedy jedziemy?
— Dziś wieczorem; ostatnim pociągiem.
— Razem? Nie uchodzi; nie jestem do tego przyzwyczajony. Lubię doświadczać sił swoich. Wyznacz mi pan raczej miejsce w Berlinie, gdzie mamy się spotkać.
Hm. Nie mogę nalegać; niech się stanie zadość woli pana. Jutro zatem o trzeciej po południu w Magdeburskim Dworze.
Kurt odszedł, aby poczynić przygotowania do podróży. W pół godziny później zapukano do drzwi. Wszedł Rodenstein.
— Przychodzę tylko, — rzekł — aby ci powiedzieć, że Amerykanin już teraz wyjeżdża.
— Już do Berlina? — zapytał zdumiony Kurt.
— Z początku do Moguncji, ale przedtem jeszcze

106