Strona:Karol May - La Péndola.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Drzwi otworzyły się, wszedł Ludwik, pomocnik leśniczego, jego prawa ręka i totumfacki. Służył niegdyś w kompanji pana kapitana i nie zapomniał dotychczas wojskowej dyscypliny. Stanął więc przy drzwiach w milczeniu, uderzywszy tylko obcasem o obcas.
— I cóż? — mruknął kapitan.
— Dzieńdobry, panie kapitanie.
— Dzieńdobry. A to wstrętna historja.
— Co takiego? Znowu skradziono drzewo?
— Ale skądże. Mówię o tych przeklętych wykazach.
— Tak, to gorsze od złodziei. Chwała Bogu, że nie jestem nadleśniczym.
— Tegoby jeszcze brakowało! Znasz się na tem, jak wół na gwiazdach. Ale o cóż chodzi?
— Jakiś pan czeka na dole. Chce mówić z panem kapitanem. Powiada, że nazwisko wyjawi tylko panu kapitanowi.
— Przyślij go do mnie.
— Rozkaz, panie kapitanie.
Po chwili wszedł wysoki, szczupły mężczyzna z olbrzymiemi niebieskiemi okularami na zakrzywionym nosie. Wszedł niedbale, jak człowiek, wchodzący do swojego domu, i zapytał swobodnie:
— Czy pan jest nadleśniczy Rodenstein?
Teraz dopiero nasz kapitan znalazł okazję do wyładowania swej żółci. Wstał, otworzył drzwi i, wskazując na nie, rzekł:
— Niech pan wejdzie jeszcze raz.
— Dlaczegóż to?
— Dlaczego? Poprostu dlatego, że sobie tego życzę.
— Ależ nie widzę powodu....

6