Strona:Karol May - La Péndola.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po tych słowach kapitan z ponurą miną wskazał rozkazująco na drzwi. Kurt wsunął z największym spokojem rewolwer do kieszeni, przewiesił przez ramię dubeltówkę i lisa i rzekł do kapitana:
— Myślisz, że się ciebie boję, kapitanie? Skądże znowu, znam cię przecież dobrze.
— Co takiego? Znasz mnie dobrze? W takim razie powinieneś wiedzieć, że zażyłość nasza skończona.
— A ja się nie boję i nic sobie z tego nie robię, bo coś wiem.
— Cóż takiego?
— Że mnie kochasz z całego serca.
— Masz rację, łotrze. Ale idź już, bo gotów jesteś Bóg wie co jeszcze ode mnie wyłudzić.
Kurt wyszedł. Po chwili ktoś zapukał. Była to Helena Sternau.
— Czem pani mogę służyć? — zapytał leśniczy.
— Przynoszę codzienny bukiet. A teraz prośba. Czy pozwoli pan, by mama przedstawiła mu brata mojego?
— Doktora Sternaua? Jakto? Czy niema go już w Hiszpanji?
— Nie. Właśnie przed chwilą powrócił.
— Do licha! W takim razie nic dziwnego... — mruknął do siebie.
— Co pan mówi? — zapytała Helena.
— Nie, nic ważnego. Proszę mi doktora przedstawić, bardzo pragnę go poznać.
— Oto już są, już pukają. Czy mogę im otworzyć?
Do pokoju wszedł Sternau w towarzystwie matki. Na widok gościa, leśniczy zapytał ze zdumieniem:
— Więc ten pan, to pani syn, doktór Sternau?

23