Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozprawił się zapewne tylko z kilkoma? — zapytał Verdoja.
— Mniej więcej z jedną trzecią bandy.
— I sennor Sternau sam sobie z nimi dał radę?
— Miał tylko jednego towarzysza.
— To brzmi nieprawdopodobnie. Dziesięciu ludzi pozwoliło się tak, ni stąd, ni zowąd, bez oporu, pozabijać przez jednego człowieka? To jakaś mistyfikacja!
— Nie, to prawda, — zawołał z entuzjazmem hacjendero. — Chcecie posłuchać tej historji?
Sternau obrzucił Arbelleza poważnem spojrzeniem i rzekł:
— Zostawmy to w spokoju. Nie był to żaden czyn bohaterski.
— Przeciwnie, nielada bohaterstwo zabić dziesięciu ludzi, — odparł rotmistrz — i spodziewam się, sennor, nie będziecie mieli nic przeciw temu, jeżeli posłuchamy przebiegu tej niezwykłej historji.
Sternau wzruszył ramionami, nie opierając się dłużej. Arbellez objął rolę kronikarza; mówił tak żywo i barwnie, że oficerowie słuchali z zapartym oddechem.
— Poprostu wierzyć się nie chce! — zawołał rotmistrz. — Sennor Sternau, gratuluję panu!
— Dziękuję — odparł Sternau chłodno.
— Tak, to odwaga niezwykła, — rzekł Arbellez. — Czy słyszeliście kiedyś, sennor Verdoja, o wodzu Indjan, Bawolem Czole?
— Tak, słyszałem. To wódz Miksteków.
— A znacie może strzelca północy, zwanego Matava-se?
— Tak. Powszechnie słynie ze swej siły i odwagi.

66