Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Emma zarumieniła się i, skłoniwszy głowę, rzekła:
— Wejdźcie sennor, jesteście u siebie w pokoju.
Usłuchał jej słów, składając ukłon światowca.
— Jestem zachwycony, że mieszkanie moje uświęciło swą obecnością bóstwo, — odparł. — Proszę o łaskawe przebaczenie, że wdarciem się niespodzianem sprofanowałem ten akt poświęcenia.
Już miała obyczajem meksykańskim wyciągnąć rękę na przewitanie, lecz cofnęła ją, w całej bowiem jego istocie, w słowach, w twarzy, było coś, co odpychało, co ją do niego uprzedzało.
— Oh, miałożby to być poświęcenie, że chciałam dopatrzeć, by czuł się pan tutaj wygodnie, — odparła.
— Jesteś więc, sennorita, aniołem opiekuńczym tego domu? Może...
— Jestem córką hacjendera — rzekła krótko.
— Dziękuję, sennorita. Nazywam się Verdoja; jestem rotmistrzem ułanów i czuję się w tej chwili niezmiernie szczęśliwy, że mogę ucałować cudną rączkę pani.
Wyciągnął rękę, lecz Emma błyskawicznie prześlizgnęła się ku drzwiom.
— Nie! — krzyknął — Nie puszczę pani.
Chciał ją przytrzymać, ale uciekła, zamykając drzwi za sobą.
Verdoja patrzył tępo przez czas jakiś.
— Do djaska — rzekł wreszcie. — Jaka piękna. Jeszcze nie zdarzyło mi się nigdy zadurzyć tak od pierwszego wejrzenia. Będzie to wspaniała kwatera. Gdybym miał zdolności do małżeństwa, może zarzuciłbym kotwicę przy tej pięknej przystani. —
Emma była szczęśliwa, że udało jej uciec.

62