Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czele orszaku, który z szybkością strzały pognał po równinie na półdzikich koniach. —
Były to złe czasy dla Meksyku. Kraj, który już oddawna odpadł od pnia macierzystego — Hiszpanji, miał swego władcę, ale brakło mu siły, aby uzyskać samodzielność prawdziwą. Prezydenci zmieniali się raz po raz, finanse kulały, na urzędach tuczyli się niegodziwcy, rozprzęgły się organy państwa, brak było dyscypliny, wojsko odmawiało posłuszeństwa, każdy niemal oficer sięgał po szlify wodza, każdy generał po fotel prezydenta.
Kto tylko dobrał się do koryta władzy, chciwie wysysał kraj, jak najprędzej, czując, że czasu niewiele. Następca szedł w jego ślady; nielepsi byli również zarządcy poszczególnych prowincji. Nikt z poddanych nie wiedział, kogo ma słuchać; najlepiej stosunkowo powodziło się hacjenderom, zamieszkującym najodleglejsze zakątki kraju. Wśród tego chaosu wypłynął Juarez i osiągnął wpływ taki, iż, nie będąc prezydentem, zawierał nawet traktaty i ugody ze Stanami Zjednoczonemi. Przerzucał się z miejsca na miejsce, dziś był tu, jutro tam, pracując nad tem, aby sobie ludzi kaptować, aby ich karać, lub nagradzać. Myśl o karze kierowała nim teraz w wycieczce do hacjendy Vandaqua. —
Gdy ułani przybyli, padł na hacjendę strach ogromny. Juarez zsiadł z konia i wszedł do domu w otoczeniu kilku oficerów. Hacjendero siedział właśnie z rodziną przy śniadaniu.
— Czy znasz mnie? — zapytał surowo Indjanin.
— Nie — odparł hacjendero.
— Nazywam się Juarez.

54