Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Verdoja tracił cierpliwość:
— Mówcie poważnie, dajcie pokój głupim żartom. Takiego szmatu ziemi nie darowuje przecież człowiek o zdrowych zmysłach.
— A jeżeli darowuje, to nie bez ubocznych zamiarów i obliczeń.
— Aha, teraz wyłazi szydło z worka. Jest więc jakiś zamiar, jakieś obliczenie. Mówcie.
— Chętnie. Chodzi tu o drobną przysługę.
— Mówcie. Jestem ogromnie ciekaw, za co mam otrzymać takie wynagrodzenie.
— Hm, muszę być ostrożny. Znamy się wprawdzie, możemy więc ufać sobie wzajemnie. Wiem, iż posiadacie wielką siłę fizyczną.
— Bezwątpienia. Ale co to ma do rzeczy?
— Wiem również, że jesteście dzielnym strzelcem i fechtmistrzem.
— Naturalnie. Niezgorzej też władam sztyletem.
— Tego mi właśnie potrzeba. Przypuszczam, że jesteście ciągle jeszcze w dobrej formie...
— Oczywiście — uśmiechnął się rotmistrz. — Niejeden, kto szukał ze mną zaczepki, dziś ziemię gryzie.
— No, w takim razie zapowiada się nieźle. Chodzi mianowicie o parę niewygodnych mi osób.
— Aha! — zawołał rotmistrz. — Więc o takiej przysłudze myślicie, sennor Cortejo? Chcecie wykształcić mnie na skrytobójcę?
— Nie. Chcę tylko zwrócić uwagę waszą na kilku ludzi, którzy mogliby z wami zadrzeć. O ile was znam, dalibyście sobie radę z nimi.
— Przypuszczam. A więc gdyby mnie ci ludzie za-

47