Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

No, chłopcze, jak ci się podobał spacerek? Mam wam oddać ukłony od kogoś bardzo życzliwego.
— Któż to taki?
— Od niejakiego Corteja.
— Z Meksyku?
— Tak. To, zdaje się, wasz dobry przyjaciel.
Verdoja świadomie zdradzał swą tajemnicę, chciał bowiem za wszelką cenę dowiedzieć się, dlaczego Cortejo tak usilnie pragnął śmierci tych ludzi; gdyby mu się to udało, miałby broń w ręku przeciw niemu. Dlatego wymienił nazwisko, licząc na jakąś nieostrożną odpowiedź jeńców.
— Niech go djabli porwą — rzekł Unger.
— Was raczej djabli porwą.
— Ale razem z tobą.
— Zamilcz, łotrze, albo ci pokażę, kto z tobą mówi.
Po tych słowach kopnął Ungera i podszedł do Mariana.
— Czy widzisz, jak się kończy sekundowanie szubrawcom? — zapytał. — Teraz cierpisz za swoich towarzyszy. Czy znasz waszego przyjaciela Corteja?
Mariano milczał.
— Znasz go? — powtórzył Verdoja.
Mariano milczał nadal.
— Widzę, że trzeba was nauczyć posłuszeństwa. Będziecie wy już śpiewać.
Eks-rotmistrz kopnął zkolei Mariana i podszedł do Sternaua, który tak był związany, że nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą; jedynie kolana miały nieco swobody.
— No i cóż, psie przeklęty? — rzekł Verdoja. — Okaleczyłeś nas, pozbawiłeś ręki, więc spotka cię po-

157