Strona:Karol May - Król naftowy IV.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic.
— Nie miałeś do nich żadnej urazy?
— Nie.
— A jednak ich zabiłeś!
— Aby ciebie ocalić!
— Psie! — huknął Mokaszi na białego, błyskając oczami. — Wielu myśliwych i wojowników zawdzięcza mi życie, a nie wypominałem im tego ani razu przez długie lata. Ty natomiast stoisz przede mną od kilku chwil zaledwie i już pięciokrotnie nazwałeś się moim zbawcą. Jeśli się sam w ten sposób wynagradzasz, to nie możesz oczekiwać ode mnie żadnego podziękowania. Czy pragnąłem twojej wyręki?
Grinley, chociaż ogromnie zmieszany, ośmielił się wtrącić:
— Nie. Ale, gdyby nie ja, w tej chwili już stygłoby twoje ciało.
— Skąd ta pewność? Widzisz tu przy skale nasze konie, które oznajmiają nam zbliżanie się każdego człowieka. Właśnie słyszeliśmy, jak parsknęły, i uchwyciliśmy za noże, gdy padły twoje strzały. Nawajowie nic złego ci nie wyrządzili. Nie walczyłeś z nimi — zastrzeliłeś ich z ukrycia. Nie jesteś wojownikiem, lecz mordercą. Tam leżą ich ciała. Czy mogę zedrzeć a nich skalpy? Nie — padli od twoich zdradzieckich strzałów. Gdybyś zaś nie przybył, przyjąłbym ich, uprzedzony parskaniem naszych koni, przyjąłbym nożami i przyozdobiłbym pas nowym skalpem. Czy

30