Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Król naftowy I.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o tak wczesnej godzinie słońce prażyło chałupy, pokryte szlamem, i zwaliska murów. Wyjątkowo szkaradne kujoty oprowadzały karawanę, szczekając i wyjąc, a ludzie, otuleni w jaskrawe gałgany, wylegli przed drzwi i na skrzyżowania uliczek i krzywili szyderczo spalone słońcem twarze, skoro wymijał ich ostatni wóz, ciągnący za sobą pana emeritusa na koniu. Dobrotliwy kompozytor kiwał przyjaźnie głową, nie biorąc im za złe śmiechu. Zadowolony, że może się całkowicie zdać na swoją szkapę, nie przejmował się komizmem własnej sytuacji.
Za radą Sama zatrzymano się na równym, a raczej beznadziejnie ogołoconym placu, gdzie wkrótce zbiegła się sfora szczekających kundlów, czereda krzyczących dzieci i ciekawych opryszków, którzy dreptali koło wozów i szczególną uwagą darzyli „trójlistek“ oraz kantora.
Ponieważ wychodźcy przyswoili sobie zaledwie kilka wyrażeń angielskich, więc z konieczności Hawkens podjął się dowiedzieć, czy można w tem mieście dostać wody i paszy dla koni. Owszem, i siano i woda mogły się znaleźć, lecz w niepewnym stanie i po słonych cenach. Dziesięciu, dwudziestu próżniaków zaofiarowało się przywieźć żądane artykuły, byleby tą pracą, która przecież nie zasługiwała na miano pracy, zarobić garść centavos.
Niebawem Sam udał się do komendanta.

118