Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ociosanego drzewa, zamkniętemi na ciężkie zasuwy. Jedne nawprost korytarza, drugie z prawej strony, oboje prawdopodobnie prowadziły do tej części kopalni, gdzie odbywały się roboty.
Przedewszystkiem skierowałem się ku stronie prawej. Odsunęliśmy obydwie zasuwy, Mimbrenjo trzymał pochodnię. W chwili, gdy otworzyłem drzwi, wpadła na mnie jakaś postać kobieca, wbiła wszystkie paznogcie w moją szyję i wrzasnęła:
— Podły łotrze! Znowu przyszedłeś! Puścisz mnie, albo cię zaduszę!
Powitanie niezbyt przyjazne. Nie obruszyłem się jednak, ponieważ niezawodnie było skierowane pod innym adresem. Oderwałem od szyi ręce wściekłej istoty, w której ze zdumieniem poznałem Judytę, i, trzymając je zdala od twarzy, odpowiedziałem:
— Przepraszam panią, zechce pani zwrócić uwagę na pomyłkę. Nie przyszedłem tu poto, aby ginąć z delikatnej rączki.
Mimbrejo oświetlił moją twarz, Judyta poznała mię i krzyknęła:
— Ach, to pan? Dzięki Bogu! Nie pozostawi mnie sennor w tym lochu!
— Nie. Uwolnię panią, Lecz kto panią uwięził?
— Melton, ten potwór, ten szatan wcielony!
— Ale w jaki sposób sennoritę tutaj sprowadził? Wszak niełatwo pani ulega przemocy.
— Oszukał mię. Poszłam za nim dobrowolnie. Zjechaliśmy wdół we skrzyni.
— Powiedział zapewne, że zobaczy się pani z ojcem?
— Tak podział mi to. Miałam sprowadzić ojca na

24