Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się, że nie będzie jego żoną, z rozpaczy położył kres dniom swego życia.
— Słyszałem, że mierzył w nią również?
— Usiłował ją zabić, nie chcąc jej oddać innemu.
— Tyś ją uratował? Jakżem ci wdzięczny! Białe twarze są szczególnymi ludźmi. Żaden Indjanin nie targnie się na życie, gdy dziewczyna nie zechce zostać jego squaw, lecz albo ją do tego zmusza, albo śmieje się z niej i bierze sobie inną. Czy białe twarze mają aż tak mało kobiet, że z powodu jednej dziewczyny tracą rozum? Ubolewam nad nimi. —
Podczas tego okrutnego zdarzenia nie zwracaliśmy uwagi na Playera, który tymczasem przyszedł do siebie po niebezpiecznym uścisku Wellera. Siedział na ziemi i był świadkiem całej sceny. Teraz podniósł się, podszedł do mnie i rzekł:
— Jak widzę, Weller nie żyje. Wiem, że mię dusił. Musiał mnie zatem ktoś uratować. Któż to uczynił, sir?
— Wyciągnąłem pana z pomiędzy kolan Wellera.
— Przypuszczałem, że to pan. Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam panu życie.
— Zapomnij pan, ale pamiętaj, żeś obiecał poprawę.
— I dotrzymam przyrzeczenia. Lękam się jednak, że hacjendero i urzędnik zażądają mego ukarania.
— Niech żądają! Nic mię to nie obchodzi, nic sobie nie robię z ich żądań. Nie powinien pan jednak długo tu pozostawać, ponieważ łatwo mogą cię schwytać i osadzić w więzieniu.
— Pewnie. Najchętniej wywędrowałbym do Texas.
— Możesz z nami pójść. Wierzę bowiem, że będziesz uczciwym człowiekiem.

98