Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   86   —

siedział jak prawdziwy Kuang-ti na ołtarzu wielkiej pagody, rzucał na mnie ognistemi strzałami i wołał swym grzmiącym głosem: „Uciekaj, Charleyung, bong cięng zjem!“ Zacząłem uciekać, lecz pagoda zamieniła się w wielkiego smoka, który mnie dopędził i rzucił w gromadę orzechów i melonów, żyjących, i ruchliwych, które pożreć miałem. Zrobiłem mu tę przyjemność, lecz zaledwie przełknąłem ostatni owoc, gdy bóg wojny zjawił się znowu przedemną z zagniewanem obliczem, pochwycił mnie za ramię i potrząsając wołał groźnie.
— Wstawaj pan, panie Charley! Już wielki czas, a pan śpisz jak zabity!
Otworzyłem oczy i z zadowoleniem przekonałem się, że groźny Kuang-ti zamienił się W poczciwego kapitana Turnera.
— Co się stało? — zapytałem, zrywając się z łóżka.
— Co się stało? — Dzień już dawno, a pan leżysz i jęczysz i wzdychasz tak żałośnie, że kamień by się wzruszył. Co za nieszczęście przyśniło się panu?
— Śniło mi się, że pan byłeś bożkiem z pagody i chciałeś mnie połknąć.
— Ja? Pana? Miałbym też co robić, gdybym był bożkiem! Ale zabieraj się pan. Śniadanie już czeka, a po niem zaraz wyruszamy w drogę.
W kilka chwil byłem już gotów i znalazłem