Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 2.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zaufanie. Kiedy słońce zaszło, ukląkł przed szałasem i, zwróciwszy twarz ku Mecce, zmówił moghreb.
Zachowywaliśmy się względem niego i jego żony niezwykle uprzejmie. Podzieliliśmy się z nimi resztkami jedzenia. Po wieczerzy nadeszła pora asziji, więc sill zaczął się znowu gotować do modlitwy. Minąłem go, udając, że nie idę nad rzekę, lecz w głąb brzegu. Uszedłszy kawał drogi, zawróciłem i skierowałem kroki nad rzekę. Nie doszedłem jednak do samego brzegu, licząc się z tem, że Persowie mogli się zniecierpliwić i podejść bliżej. Po dosyć długiej mitrędze dotarłem wreszcie do celu. Okazało się, że nadłożenie drogi, zamiast straty, przyniosło mi korzyść.
Gdym się schylił, aby się przeczołgać przez zarośla, usłyszałem za sobą odgłos kroków; ukryłem się więc szybko w krzakach. A tuż właśnie nadszedł sill, stanął obok mnie i klasnął w dłonie. Po kilkakrotnem powtórzeniu tego hasła z nad wody rozległo się pytanie:
Min haida? — Kto tam?

79