Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na miłość Boską! — zawołał Kurt, nie spodziewając się, że mowa o Sępim Dziobie.
— Tak, cały dom jest strzeżony, a policja pojechała do Bismarcka.
— Do Bismarcka? Dlaczego do niego?
— Ponieważ zamach miał być na nim dokonany.
— Okropność! Kim jest ten łajdak?
— Amerykański kapitan, który tu pana oczekiwał. Twierdził, że się pan z nim umówił.
— Czy nie miał w powierzchowności wyróżniającego szczegółu?
— Tak. Straszliwie długi nos.
— I policja go istotnie szuka?
— Owszem. Gospodarz doniósł, że przybysz chce zamordować Bismarcka. Ma przy sobie różną broń, a także maszynę piekielną.
— Brednie! A więc poszedł do Bismarcka?
— Tak.
— A policja go ściga?
— Tak.
— Nie można tracić ani chwili. Muszę za nim w te pędy!
Kurt wyskoczył z gospody, wsiadł w dorożkę i kazał jechać pełnym galopem. — —
Tymczasem rozmowa Sępiego Dzioba z obu dostojnymi panami dobiegła końca. Polecili mu na pożegnanie przysłać Kurta natychmiast po jego przybyciu, a poza tem czekać na dalsze zarządzenia.
Zadowolony z siebie, trapper kroczył po ulicach Berlina. Wprawdzie obrał inną drogę, niż poprzednio,

57