Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądzę, że możemy zaufać. Wygląda na uczciwego człowieka. Przypuszczam, że nie wywiedzie nas w pole.
— Ja miałbym was wywieść w pole? Ja? — zawołał Grandeprise. — Sennores, wystawcie mnie na próbę, a przekonacie się, że możecie na mnie liczyć!
— Więc dobrze — rzekł Landola. — Chodzi o mały spacer na cmentarz.
— Idę z wami.
— Poszlibyście tam i nocą?
— Wszystko mi jedno. Cóż będziecie robić na cmentarzu?
— Chcemy wpaść na trop pewnego szelmostwa Landoli.
Ach, zaczynam rozumieć.
— Doskonale! Czy wiadomo wam, że Landola mieszkał dawniej w stolicy? Miał tam kochankę.
— Biedna dziewczyna! Lepiejby jej było w małżeństwie z djabłem!
— Nie wyszła zamąż ani za djabła, ani za Landolę. Poślubił ją inny małżonek, nie mniej okrutny, niż tamci dwaj, — śmierć!
— Do kroćset! Umarła? A raczej — musiała umrzeć?
— Tak przypuszczamy. Stała mu się zawadą. Był z nią zbyt szczery.
— Wiedziała, kim jest Landola?
— Zdaje się. Gdy ją chciał opuścić, postanowiła go zdradzić. Na drugi dzień już nie żyła.
— Ach, więc ją zamordował?

143