Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego od was chcieć może? — zapytał Cortejo Landolę. — Dlaczego nie zdemaskowaliście się przed nim?
Pah! Nie mam wcale ochoty dostać kulką w łeb, lub bagnetem w bok.
— Do licha! Więc ten człowiek jest do tego stopnia niebezpieczny? Znacie go?
— Doskonale! To przecież mój brat.
Cortejo rozdziawił gębę.
— To wasz brat? I dybie na wasze życie?
— Tak. Od dwudziestu lat szuka mnie, aby się zemścić.
— Za co?
— Za co? Hm, to do rzeczy nie należy.
— Po czyjej stronie jest właściwie prawo?
— Musicie wiedzieć, że po jego. Pozbawiłem go ojcowskiej schedy.
— Pakując mu kulę w łeb, pozbędziecie się go na zawsze.
— Ani mi się śni! Spóbuję połączyć przyjemne z pożytecznem. Będę miał przyrodniego brata za przewodnika.
— A więc to brat przyrodni? W takim razie nie warto się z nim cackać. Śpieszmy do urzędu celnego. Trzeba jak najprędzej opuścić to gniazdo zarazy.
Udzieliwszy agentowi koniecznych poleceń, załatwili sprawę swych pakunków. Na dworcu czekał strzelec. Wsiedli do pociągu. Zawiózł ich w położone na górze okolice Soledad — Lomalto. — — —

∗             ∗
117