Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Agent zbladł, spojrzał ze zdumieniem i wyjąkał:
— Nie rozumiem was, sennor,
— Ależ rozumiesz doskonale, stary łotrze!
Agent oblał się potem przerażenia.
— Zapewniam was, sennor, że nie wiem o kim mówicie! — zawołał.
— O kim mówię? O sobie! Czy naprawdę jestem tak dobrze przebrany, że mnie nie poznajesz?
Landola mówił przedtem głosem zmienionym, teraz nadał głosowi zwykłe brzmienie. Na pobladłe policzki agenta wróciły rumieńce. Wyciągnął przyjaźnie rękę. Landola uścisnął ją i rzekł:
— Musiałem się zmienić niebywale, jeżeli człowiek, który podróżował ze mną przez dwanaście lat, nie poznał we mnie swego starego kapitana.
— Sennor capitano, rodzony brat wasby nie poznał! — zapewniał agent.
— W takim razie nie poznajesz także, kim jest mój towarzysz?
Verdillo popatrzył badawczo na Corteja, nie poznał go jednak. Potrząsnął więc głową i rzekł:
— Nie widziałem go nigdy.
— Ależ przeciwnie, widywałeś często, mój przyjacielu, — rzekł Landola. — W Barcelonie.
— Nie przypominam sobie.
— To przecież sam właściciel.
Agent załamał ręce.
— Sennor Cortejo? Czy być może? Nie, co za zmiana! To wielka sztuka tak się zmienić!
— Konieczność wymagała — rzekł Landola. — Czy

112