Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podstawne. Mam nadzieję, że nie będziesz mnie już niemi dręczyć.
— Rozkaz, panie kapitanie!
Peters odwrócił się niechętnie i wrócił do swojego hamaku. Dotrzymał słowa, danego kapitanowi, ale nie spuszczał z oka podejrzanych pasażerów. — —
Minąwszy obwarowany cypl górski San Juan d’Ulloa, statek zawinął wreszcie do Veracruz.
Obydwaj pasażerowie stali z pakunkami na pokładzie, przygotowani do wyjścia na brzeg. Obok stał kapitan.
— A więc panowie prosto do Meksyku? — zapytał adwokata.
— Tak — odparł Cortejo. — Jeśli tam nie znajdziemy hrabiego Rodriganda, ruszamy do hacjendy del Erina.
— Tą samą drogą uda się mój goniec. Szkoda, że nie może się do was przyłączyć. Wyślę go jutro.
Dopłynęli na łodzi do brzegu, umieścili pakunki w komorze celnej i udali się piechotą do agenta Gonsalva Verdilla, którego mieszkanie znał Landola. Zamelwali się jako obcy, przyjął ich więc, nie siląc się na grzeczność.
— Czem mogę służyć, sennores? — zapytał.
— Chcielibyśmy otrzymać pewną drobną informację — odparł Landola.
— O kogóż chodzi?
— O niejakiego Henrica Landolę, kapitana piratów.

111