Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Latarnie okrętowe oświetlały obydwu mężczyzn. Landola szedł naprzód, za nim podążał Cortejo.
— Widzisz? — zapytał Peters towarzysza.
— Co?
— Jeden jest marynarzem.
— Skąd wiesz?
— Poznaję po chodzie. Marynarz ma inny chód, niż szczur lądowy. Powiedziałem im, żeby poszli do kapitana. Gdyby obydwaj byli szczurami lądowemi, zapytaliby, gdzie jest kajuta.
— Może wiele podróżowali?
— To nie ma znaczenia. Na naszym pokładzie nie byli jeszcze nigdy. Tylko doświadczony wilk morski potrafi wśród ciemności wieczora odnaleźć na obcym statku prywatnym kajutę kapitana.
— Dlaczego zwracasz na to uwagę?
— Nie wiem. Nie cierpię tych dwóch ananasów! — —
Landola maskowałby się z pewnością lepiej, gdyby przypuszczał, że poczciwy Peters jest tak przenikliwy.
Gdy weszli do kajuty, kapitan siedział nad szklanką wina. Rzekł do nich serdecznie:
— Jeszcze raz witam was na pokładzie, sennores! Załatwmy naprzód niemiłe formalności. Przypuszczam, że papiery macie panowie w porządku.
— Oczywiście, sennor capitano, — rzekł Cortejo, wyciągając obydwa paszporty.
Wagner przejrzał dokumenty i oddał zpowrotem.
— Właściwie obowiązany jestem trzymać papiery

101