Strona:Karol May - Fakir el Fukara.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Allahowi!... Mam go, zabiłem, zastrzeliłem, trafiłem w samo serce, patrzcie, padł już nieżywy, tarza się we własnej krwi, ten morderca, pustoszyciel i zjadacz ludzi, zabójca trzód i zwierzy ny wszelakiej! Cieszcie się, triumfujcie! Opiewajcie jego śmierć, jego koniec tak tchórzowski, marny, haniebny! Effendi, zbliż się tu do mnie, żywo, pokażę ci go, zobaczysz na własne właśne oczy!..,
Zachowanie się przewodnika było tego rodzaju, że nie dorównałby mu najbardziej zwarjowany obłąkaniec. Gestykulował rękoma, wierzgał nogami i miotał się na wszystkie strony bez opamiętania. Wywołało to w obozie ruch, żołnierze bowiem, słysząc jego triumfalne okrzyki, sądzili, że lew zabity; nie przybiegł jednak nikt Co do mnie, to wszystkiego innego mogłem się spodziewać, tylko nie tego warjactwa ze strony „bohatera“, podszytego mocno tchórzem. Co mu się przywidziało? Do czego, czy do kogo strzelał? Że nie do lwa, szyję dałbym za to. W tej chwili bowiem poczułem w powietrzu mocno odurzający odór, właściwy dzikim zwierzętom z rodzaju kotów. Osobniki, hodowane w menażerjach i ogrodach zoologicznych nawpół oswojone, w dwudziestej części nie wydają tak silnej woni, jak te, które żyją na wolności.
— Pójdźmy zobaczyć, effendi, on go naprawdę zastrzelił — szepnął fakir el Fukara.

36