Strona:Karol May - Dżafar Mirza I.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zacząłem wołać, jakgdyby mi było bardzo spieszno:
— Czekaj, czekaj! Zatrzymaj się, bo będę strzelać!
Łom gałęzi miał wywołać wrażenie, że biegnę za nim. Tymczasem wróciłem najspokojniej do jego wierzchowca i wyciągnąłem z kieszeni rzemień, który schowałem po oswobodzeniu Dżafara. Rzemieniem tym przywiązałem tylną nogę konia do sąsiedniego pnia, poczem skierowałem się szybko do swej kryjówki. Koń stał spokojnie, ogołacając nadal gałęzie. Przypuszczałem, że wódz wróci po jakimś czasie, gdyż wierzchowiec był mu niezbędny, a w dodatku nosił na szyi leki, dla których każdy Indjanin bez wahania narazi życie. Gdyby nawet przypuszczenie okazało się błędne i gdyby zrezygnował z konia, będzie musiał iść pieszo za swymi wojownikami, a ja dogonię go bez trudności na jego własnym wierzchowcu.
Wlazłem więc znowu pod osłonę z mchu i przez szpary wśród liści mogłem patrzeć na wszystkie strony. Oczywiście, nie patrzyłem w tym kierunku, w którym uciekł, gdyż