Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  275   —

nie zauważyliśmy tego! Mieliśmy właśnie zamiar wydać naszą broń Komanczom.
— Broń? Co za głupota z waszej strony!
— To wcale nie głupota, sir! Musieliśmy tak zrobić, chcąc ocalić życie.
— Ocalić życie? Jakto?
— Komancze postanowili byli właściwie zabić nas, lecz wódz obiecał w zamian za broń nie tylko życie nam darować, lecz także wolność.
— I wy uwierzyliście w to?
— Naturalnie!
— To wcale nie jest tak naturalne, jak wam się zdaje. On nie miał zamiaru dotrzymać przyrzeczenia, chciał was tylko pozbawić broni, aby was potem pomordować wygodnie.
— Tempestad! Tak sądzicie naprawdę?
— Nie tylko sądzę, lecz nawet pewny jestem tego. Zdaję mi się, że nie wiecie rzeczy najważniejszej. Ilu Komanczów stoi przeciwko wam?
— Trzystu.
— Jest tylko stu, a my zabraliśmy im broń, leki i konie. Z tego powodu wypędzono ich ze szczepu i teraz włóczą się, aby zdobyć sobie broń i skalpy. Chcieli wam zabrać jedno i drugie, a w dodatku konie. Tych stu ludzi ma zaledwie pół tuzina strzelb, a koni tylko dwa.
— A do wszystkich dyabłów! To mogliśmy ich wystrzelać do jednego!
— Oczywiście! Możecie to zresztą jeszcze uczynić.
— To już przepadło. Przyrzekliśmy im pokój i zobowiązaliśmy się nie naruszyć im wodza.
— Pshaw! Słowa danego dotrzymajcie. Przeciwko temu nic nie mam, chociaż on nie dochowałby pewnie swojego. Ale ja nie dałem mu słowa, mnie więc wolno go naruszyć. Dokonałem tego już w pewnej mierze, jak to sami widzicie. Przyjdzie wkrótce do przytomności, dlatego trzeba go związać, ażeby nie mógł głupstw robić!
— A co się z nim potem stanie, sir?