Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteś ciekawa? — szepnął.
— Nie, to nie pomoże.
— Nie pomoże? Popatrz, popatrz! Nie chcesz go?
— Czy chcę, to drobnostka, ale czy on mnie zechce?
Stary chrząknął:
— To istotnie rzecz bardzo ważna. Jakże ci się zdaje?
— Nikt mnie jeszcze nie chciał, mój ojcze.
— Brednie! Przecież nikomu nie pozwoliłaś zbliżyć się do siebie. Powiedz, Rezedillo, czy spojrzałaś kiedyś cieplej na Sępiego-Dzioba?
— Na Sępiego-Dzioba? — zapytał przerażona.
— Tak, na tego potwora, który cały świat uważa ze spluwaczkę i każdemu pluje tuż przed nosem.
— Skądże ci to przyszło na myśl?
— Hm! Jestem przecież dyplomatą.
Rezedilla odparła z jasnym, wesołym uśmiechem:
— Niema o co się kłopotać, nie chcę go za męża.
— Spadł mi kamień z serca. Ten, o którym myślę, a którego chce również Juarez, jest tęgim chłopem. Dlaczego popełniłem wobec niego tyle głupstw? Nie traktowałem go wcale jak przyszłego zięcia. Dlaczego gniewałem się, że wypija tylko jedną szklankę julepu?
Rezedilla zrozumiała w jednej chwili, kogo ojciec ma na myśli. Zaczerwieniła się aż po białka oczu i odwróciła głowę, aby ukryć zakłopotanie.
— Jeszcześ nie zgadła? Mówię o Czarnym Gerardzie.

61