Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziesięciu ludzi ruszyło pod dowództwem sierżanta. Nikt tego nie zauważył. Weszli do wody i, przechodząc z kamienia na kamień, dotarli do podnóża skały, na której wznosił się fort.
Rosły tutaj drzewa i krzewy. Na górze stał z polecenia Sternaua wartownik. Nietęga była to głowa. Zamiast stanąć na brzegu i obserwować każdy drobiazg, ustawił się na górze, gdzie drzewa zasłaniały wszelki widok. Dlatego też nie zauważył sierżanta.
Ten zaczął się wdrapywać na górę ze swymi ludźmi. Gdy dotarli do drzew, jeden z żołnierzy stanął i zapytał szeptem, wskazując ręką:
— Czy widzicie tam na górze człowieka?
Sierżant spojrzał we wskazanym kierunku i odparł:
— Macie rację. Trzyma karabin w ręku; to z pewnością wartownik.
— Czy mam go zastrzelić?
— Nie. Musimy zachować ciszę. Strzał zwróciłby uwagę. Zakłuję go.
Zaczął się skradać od drzewa ku drzewu, wreszcie, zbliżywszy się na kilka kroków do wartownika, wyciągnął sztylet. Skoczył teraz — wartownik jęknął tylko i padł trupem.
— Naprzód! — rozkazał sierżant.
W krótkim czasie doszli do ostrokoła. Sierżant zaczął badać jego wysokość.
— Tu nie przeleziemy — rzekł. — To zupełnie niemożliwe. Chodźmy dalej!
Zaczęli się skradać wzdłuż ogrodzenia. Dopiero

22