Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skich skalpów! Dlatego brawurowy ich atak był nie do odparcia.
Ścinali Francuzów jak źdźbła trawy, dopadali uciekających i kładli ich trupem. Zdawało się, że ani jeden nie ujdzie cało.
Czy naprawdę ani jeden? —
Gdy Francuzi utworzyli przed walką półkole, obydwa jego skrzydła dotykały brzegów rzeki. Prawe skrzydło rozwinęło się powyżej obwarowań, lewe poniżej.
Ponieważ skała wznosiła się ponad obwarowaniem bardzo stromo, niepodobieństwem niemal było atakować fort od strony skrzydła prawego. Natomiast tam, gdzie mieściło się lewe skrzydło, płynęła spokojna woda; na dnie leżały duże bloki kamieni. Można było bez trudu i niepostrzeżenie przechodzić z kamienia na kamień. Ponieważ skała, na której fort się wznosił, nie była tutaj tak stroma, jak po przeciwległej stronie, łatwo było na nią się wdrapać.
Nakońcu prawego skrzydła, sięgającego aż do wody, stał sierżant, który palił się wprost do odegrania roli oficera. Znalazł się też po niejakimś czasie na miejscu, którego tak dzielnie bronił Gerard. Gdy Apacze rozpoczęli atak, zmiarkował, co się święci.
— Za mną! — rozkazał swym ludziom. — Chcą nas otoczyć i pozabijać. Ale znam środek na to.
— Jaki? — zapytał jeden z żołnierzy, zlany potem.
— Nieprzyjaciel otrzyma pomoc, więc ruszy z wycieczką. A my tymczasem dotrzemy do ostrokoła od strony wody i otworzymy bramę.
— Masz rację; idziemy za tobą.

21