Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ani Alfonso, ani Cortejo i Klaryssa nie pokazali się w pokoju chorego. Byli ciągle razem, ustawicznie się naradzając. Alfonso chciał zwrócić się do sądu, aby ustalić kuratelę, lecz Cortejo skłonił go do zwłoki, przynajmniej przez dzień jeden.
Nadszedł wieczór. —
O trzy kwadranse drogi od zamku, w kierunku północno-wschodnim, leży wieś Loriba, w której odbył się tego dnia pogrzeb piekarza. Grabarz, mieszkający we wsi, odległej od cmentarza, wykopał grób bardzo płytki i tylko małą warstwą ziemi go przysypał.
Było około jedenastej wieczorem. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy rzucały odblask wystarcząjący, aby widzieć na odległość kilku kroków. W kierunku cmentarza szła garstka fantastycznie ubranych ludzi. Byli to cyganie: pięciu dorosłych i trzech chłopaków. Wyrostków pozostawiono na straży, mężczyźni przeleźli przez mur, otaczający cmentarz.
— Czy wiesz, który to grób? Czy się nie pomylisz, Lorro?
— Nie, wiem wszystko dobrze — brzmiała odpowiedź.
Lorro był dziś na pogrzebie piekarza, z łatwością więc grób odnalazł. Nie zwlekając, zabrali się do pracy.
Ponieważ ziemia była miękka i sypka, więc praca poszła im szybko i składnie; po kwadransie natrafili łopatami na trumnę. Otworzyli ją bez trudu.
Wyciągnąwszy ślepą latarkę, Lorro poświecił w oczy trupa i rzekł:
— Wyłaź, stary, pójdziesz z nami na spacer.
Grób zasypali tak, aby nikt nie poznał, że zwłoki wyciągnięto.

81