Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc pomagaliście tym ludziom?
— Dotychczas nie. Ale od tej chwili będę stał przy nich.
— Aresztuję was wobec tego.
— Albo ja was — roześmiał się nieznajomy.
— Mnie? — zapytał oburzony przedstawiciel władzy. — Jak śmiesz ze mną żarty stroić?
— Odwróćcie głowę wtył.
Urzędnik obejrzał się i znieruchomiał. Przyrośli do ziemi również czterej policjanci; gdyż przez otwarte drzwi ujrzeli kilkanaście luf skierowanych ku sobie; na ganku stała gromada ludzi z lufami, skierowanemi przeciw stojącym przy saniach bezbronnym policjantom.
— No i co? — zapytał nieznajomy. — Jak się to wam podoba? Muszę zresztą powiedzieć, że karabiny moich ludzi nie są mi nawet tak bardzo potrzebne. Przypatrzcie się temu psu. Na jedno moje słowo rozerwie was wszystkich pięciu w kawałki. My tu w górach wiemy, jak poczynać sobie z takiemi ptaszkami, jak pan.
— Na Boga! Jesteśmy zgubieni — jęknął corregidor.
— Tak, to prawda. Wasi ludzie nie mają jeszcze pojęcia o tem, co się dzieje. Chodzi o wasze życie. Czy będziecie posłuszni?
— Co mam uczynić? — spytał urzędnik.
— Rozkażcie swoim ludziom złożyć broń i oddać nam konie.
— Niepodobna! — krzyknął przerażony corregidor.
— Moi ludzie słyszą każde słowo, które tu mówimy. Liczę do trzech. Jeżeli do tego czasu nie staniecie w oknie i nie wydacie rozkazu, którego żądam, tuzin

160