Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przerażona Roseta odparła:
— Czy to możliwe? Ojciec mój jest przecież taki dobry.
— Tak, jest dobry, ale równocześnie jest panem miljonowej fortuny.
— Nie rozumiem, co to ma za związek...
— Hrabia nie miał wrogów, tak samo jako ja. Z tego wnoszę, że chodziło tu nie o osobę hrabiego, a o majątek.
— Majątek przechodzi na mego brata.
— Wiem o tem. Ale okoliczność, że brat pani był od najmłodszych lat w Meksyku, naprowadziła mnie na pewne śmiałe podejrzenie. Obserwowałem wszystko dokładnie i sumiennie. Ojca pani leczyło trzech podłych lekarzy, którzy mieli poparcie trzech osób, mieszkających na zamku.
— Myśli pan o notarjuszu?
— Tak.
— I o Klaryssie?
— Tak.
— Któż jest osobą trzecią?
— Brat pani.
— To okropne! Tak, ma pan rację; był od pierwszej chwili pańskim zaciętym wrogiem.
— Obserwowałem tę trójkę. Na krok nie odstępowała od siebie. Ludzie ci, mówię to szczerze i otwarcie, pragnęli śmierci hrabiego Manuela.
— Boże! Jaka przepaść otwiera się przede mną!
— Bóg pozwolił mi uratować ojca pani; niestety, hrabia oszalał. Oszalał wskutek zażycia trucizny. Kto

106