Strona:Karol May - Chajjal.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wejście urzędników. Przypuszczałem, że nie będą to ludzie godni zaufania i nie zawiodłem się. Byli to arnauci, uzbrojeni od stóp do głowy. Nie przyszło im nawet na myśl powiedzieć jakieś słowo na powitanie, lub się ukłonić. Przebiegli wzrokiem po izbie, poczem zapytał jeden z nich, podkręcając wąsa i przystępując do mnie na kilka kroków:
— To ci murzyni?
Oczywiście, że nic nie odpowiedziałem, udawałem nawet, że go nie widziałem, ani słyszałem wcale.
— Czy to ci murzyni? — huknął już do mnie, wskazując na dzieci.
Milczałem w dalszym ciągu. Na to przystąpił bliżej, trącił mnie nogą i spytał gniewnie:
— Czy jesteś ślepy i głuchy, że ani widzisz, ani słyszysz, kto przy tobie stoi?
Na to zerwałem się i krzyknąłem:
— Precz bezwstydniku! Jak śmiesz obcego effendiego dotykać swoją brudną nogą?
— Pilnuj języka! Nazwałeś mnie bezwstydnikiem! Czy wiesz, kim jestem?