Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nęła nagle jak wryta. Bała się tego człowieka; coś mówiło jej, że oczy jego nie są oczami jej brata, głos nie jego głosem. Wydał jej się brutalnym, nieserdecznym. Później, obserwując go, zauważyła, że każde spojrzenie brata na ojca, zdaje się mówić: czekam tylko na twoją śmierć! W przeczuciu jakiejś fatalnej tajemnicy, zwróciła się do mnie, abym napisała po pana.
— Zrobię, co będę mógł! Operacja ma się odbyć jutro?
— Tak. To termin ostateczny. Podobno naznaczono ją na jedenastą.
— Czy sądzi pani, że będę mógł przedtem zobaczyć hrabiego?
— Jeżeli się pan zamelduje u hrabianki. Niech pan stawi się u niej o dziewiątej. Czy operował pan już kiedyś kamienie żółciowe?

Sternau uśmiechnął się szeroko:

— Nierzadko nawet. Mam wrażenie, że to moja specjalność.
— Czy operacja jest niebezpieczna?
— Tego nie można nigdy powiedzieć na ślepo. Zobaczę jutro.
— Więc do jutra. Mam do pana bezgraniczne zaufanie; pan jeden przyniesie ratunek, o ile ratunek jeszcze możliwy.

Skierowała się ku drzwiom.

— Już pani odchodzi? — zapytał Sternau.
— Muszę. Więc jutro o dziewiątej?
— Czy mogę przynajmniej panią odprowadzić?
— Dobrze. Jest ciemno, nie zobaczą nas.
Gdy opuścili domek, podał jej ramię.

58