Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To człowiek, od którego kupiłem truciznę.
— Do pioruna! Czyś powiedział mu kim jesteś?
— Nie. Ale i tak wie o tem.
— Czy przeczuwa, kto otrzymał truciznę?
— Wie nawet dobrze!
— To źle! Czy będzie milczał?
— Kto wie, czego się spodziewać po takich ludziach.
— Będzie cię prześladował, jak krwawy wyrzut.
— Dam sobie z nim radę.
— Tak, trzeba to wygładzić gruntownie, raz na zawsze!
— Dowiedziałem się od niego czegoś, co mnie niepokoi. Don Fernando jest przytomny.
— To chyba niemożliwe?
— Słyszy i widzi wszystko.
— To okropne — szepnął Alfonso. Po chwili dodał z szyderczym uśmiechem: — ciekaw jestem, co sobie myślał, gdy patrzył na mój płacz i słuchał moich jęków?
Wszedł lokaj z wiadomością, że przedstawiciel władzy chce mówić z Alfonsem. Alfonso przyjął go w obecności don Pabla. Po krótkich formalnościach sprawa spadkowa została załatwiona. Alfonso został wielokrotnym miljonerem. —
Wieczorem, gdy wszyscy udali się na spoczynek, a przy zmarłym zostały tylko trzy płaczki, wyprowadzono przez tylną furtkę pałacu trzy konie. Dwa miały siodła kawaleryjskie, trzeci obładowany był bronią i rozmaitego rodzaju przedmiotami. Alfonso i Cortejo dosiedli koni i ruszyli przez ciemne, opustoszałe ulice. Po godzinnej jeździe przybyli do podnóża gór, leżących na północ od miasta. W małej dolince palił się ogień, przy

32