Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sca, żaden bowiem z przejezdnych, ani z przechodniów nie wyglądał na bogacza.
Po jakimś czasie usłyszeli tętent kopyt i wnet jakiś pojazd mignął im przed oczyma.
Bartolo wyskoczył z zarośli. Po chwili wrócił ze słowami:
— Do kroćset djabłów! To przejeżdżała hrabianka z zamku, ta, co stała obok doktora podczas naszego napadu.
— Co mówisz? Tę warto obrabować!
— Tak, to była ona. Ala powóz mknął tak szybko, że nie zdążyłem wypalić.
— Chciałeś ją zabić?
— Nie głupim! Chciałem zabić konie. Wtedy wpadłaby w nasze ręce.
— Tak, to niezły pomysł. Ale zabić taką cudowną, a przytem bezbronną kobietę, nie, to byłoby zbyt nikczemne.
— Z jej służbą uporalibyśmy się łatwo. Woźnica nie wyglądał na bohatera, a ten drugi, którego wczoraj nazywano rządcą, to tchórz patentowany; przed lada muchą ucieka. Hrabianka ma z pewnością sporo pieniędzy przy sobie. Zaczekamy tu na jej powrót, dobrze?
— Dobrze — przytaknął Juanito. — O lepszym łupie nie można było nawet marzyć. Przedewszystkiem zastrzelimy konie, potem rozejrzymy się, co robić dalej. —
Hrabianka Roseta śpieszyła w galopie do Pons. Przybywszy tam, wysiadła przed najlepszym w mieście hotelem i udała się do pokoju, który zajmowała zawsze, ilekroć była w Pons. Pokój był wprawdzie najęty, ale

133