Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ramię pańskie przewiązane, krew na ubraniu! Cóż to się stało?
Sternau był zdumiony, że osoba, która ignorowała go dotychczas od dnia jego pobytu na zamku i udawała stale, że go nie widzi, raczyła się odezwać. Mimo to odparł grzecznie:
— Jestem ranny.
— Ranny? Czy to możliwe? Któż pana zranił?
— Nieznani sprawcy. Chcieli mnie zamordować.
— Święta Laureto, a więc nie jest się pewnym życia nawet na zamku Rodriganda! Powiedział pan, że sprawcy są nieznani. Czy widział ich kto oprócz pana?
— Tak. Rządca Alimpo i dwaj pomocnicy ogrodnika.
— Uciekli?
— Kilku zapewne uciekło. Ale trzech zabiłem, czwartego ujęliśmy. Rządca przyprowadzi go zaraz.
Klaryssa zbladła jak trup. Drżąc na całem ciele, rzekła niepewnym głosem:
— Wiadomość ta przeraża mnie. Czuję, że siły mię opuszczają. Planowane morderstwo! Oby Bóg pomógł do wykrycia zbrodniarzy i ukarania winnych. Jestem tak osłabiona, że rezygnuję ze spaceru, który właśnie miałam odbyć.
— Czy mogę pani służyć ramieniem i odprowadzić ją do mieszkania? — zapytał Sternau.
Klaryssa skinęła głową i podała mu ramię. Lęk, że cała sprawa wyjdzie najaw, odebrał jej wszystkie siły; słaniała się nawet oparta na ramieniu doktora.
Sternau odprowadził niewiastę do drzwi jej pokojów i pożegnał grzecznym ukłonem. Był zadowolony, że się pozbył tej starej bigotki, do której czuł dziwną nie-

118